Legolas (nasz couchsurfer) przyszedł o umówionej porze czyli 9:00. Czekał grzecznie w recepcji hostelu przez godzinę. Po czym zaangażował Panią z recepcji, żeby nas obudziła, bo oczywiście zaspałyśmy. W trybie ekspresowym byłyśmy gotowe do wyjścia.
Od razu udałyśmy się do Ticket Office żeby kupić bilety na pociąg. Okazało się to trudniejsze niż myślałyśmy, nawet Legolas musiał 20 min. pertraktować dostępność biletów. W końcu zakupił dla nas ostatnie 5 biletów na późniejszy dzień, niż planowałyśmy wcześniej. Powitałyśmy to z wielką ulgą, bo myślałyśmy, że już nie ruszymy się z Pekinu.
Zaraz potem udaliśmy się na śniadanio-obiado-kolację. Legolas zabrał nas do swojej ulubionej restauracji w pobliżu jeziora. Stół uginał się pod smakołykami, z których daniem gł. byłą kaczka po pekińsku (mniam) Zajadałyśmy się nią. Potem udaliśmy się do parku nad jeziorem oraz do świątyni bębnów, gdzie wysłuchałyśmy bębnowego koncertu.
Później zagubiłyśmy się w misternych uliczkach hutongów, aby znowu powędrować do pekińskiego parku. Chcieliśmy wynająć i popływać łódką, ale park jest zamykany o 17:00, więc odwiedziłyśmy tylko grotę magików.
Zgłodniałyśmy więc wstąpiłyśmy na małe conieco, żeby skosztować chińskich słodyczy. Są mhmmmm.... powiedzmy inne od naszych. Najbardziej smakowało nam ryżowe ciastko, z musem z czerwonej fasoli (podobne w smaku do czekolady). Niektóre rarytasy smakowały tylko Legolasowi, chociaż zamówił On cały półmisek różnych ciasteczek, większości nie byłyśmy wstanie przełknąć.
Następnie udaliśmy się na dworzec kolejowy, aby zobaczyć jak wydostać się z Pekinu, gdyż nie jest to takie proste. Na stacji kolejowej przechodzi się podobną procedurę jak na lotnisku, trzeba być minimum godzinę przed odjazdem i trzeba umieć rozpoznać pociąg, bo oczywiście jest on zapisany w chińskich krzaczko-krzewach. Mamy nadzieję, że sobie poradzimy.
Legolas był wspaniałym, zabawnym przewodnikiem. W podziękowaniu otrzymał od nas polską wódkę. Był szczerze zdziwiony ilością % na butelce :-)